poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Długa droga do piekła...

Już się serce w piersi tłucze jak rybitwa,
będzie, wie pan, sensacyjna wprost gonitwa!
Co pan czeka, co pan zwleka, bierz pan bilet,
no i biegiem do bariery, bo za chwilę
bomba w górę, proszę państwa, bomba w górę!
(W. Młynarski Bomba w górę!)

I wystartowaliśmy jak te konie na gonitwie. Dwieście osób (w jednej grupie), łeb przy łbie, ramię przy ramieniu, pędzimy do przodu po chwałę, zwycięstwo…


Niedziela, godzina 2.00, środek nocy, normalni ludzie śpią sobie w najlepsze. A ja wstaję, żeby jechać do Warszawy na Runmageddon. Przede mną ponad 300 km drogi. Ktoś mógłby zapytać, po co jadę tak wcześnie, skoro startuję dopiero o 14? [Na marginesie, mam cichą nadzieję, że liczne fotoradary na trasie Kraków – Warszawa miały wolne w niedzielę i nie zrobiły mi jakiejś niechcianej fotki z podróży ;)]
Niestety biuro zawodów w niedzielę pracowało od 7 do 9. Organizatorzy biegu nie przewidzieli, że znaczna część zawodników ma do pokonania bardzo długą drogę, a niekoniecznie opłaca im się przyjechać dzień wcześniej, żeby odebrać numerek. Chcąc nie chcąc musiałem stawić się o 7 w biurze zawodów, odebrałem numer startowy, koszulkę, trochę ulotek i chip. Szkoda, że organizatorzy nie pokusili się o zagospodarowania czasu zawodników, którzy czekają na start. Mogli chociaż zaprosić jakiegoś podróżnika, który opowiadałby, jak to przemroził sobie jajka na Antarktydzie czy w innych Himalajach. Nie żeby mnie to interesowało, ale czas minąłby szybciej, a tak musiałem się po prostu nudzić przez 7 godzin. 


Nie chciałbym się przechwalać, że jestem jakimś super ekstra sportowcem, ale to ostrzeganie, żeby się przygotować, bo będzie piekło, okazało się nieco przekoloryzowane. Szczerze powiedziawszy niejeden raz, kiedy trenowałem z Justyną, zmęczyłem się bardziej niż podczas tego biegu. Fakt, było trochę przeszkód, w pokonaniu których zawodnicy musieli sobie wzajemnie pomagać. I to akurat było bardzo fajne, że dla niektórych osób nie liczyło się wyłącznie współzawodnictwo i wygrana, ale zwykła, dobra zabawa. Większość przeszkód nie wymagała jednak dużego wysiłku. Śmiało mogę stwierdzić, że każda osoba, która wcześniej nie ćwiczyła lub miała tak długą przerwę jak ja, byłaby w stanie przygotować się w ciągu 4 tygodni do biegu i ukończyć go z dobrym wynikiem.


Za duży plus uważam świetne wykorzystanie ukształtowania terenu w tworzeniu przeszkód na torze. Zaliczyć do tego można: basen, mokradła, ruiny budynków czy krzaczki. Najwięcej trudności sprawiło mi pokonanie wspomnianego basenu z lodowatą wodą. Lubię się taplać, ale nie, kiedy woda ma zaledwie kilka stopni powyżej zera. Dlatego, gdy dobiegłem do mety, marzyłem tylko o ciepłej herbatce, ale niestety organizatorzy pomimo tego, że wiedzieli, jaka będzie pogoda, nie zorganizowali dla uczestników niczego ciepłego na mecie. A przyczepa Idee Kaffee zmyła się zanim skończyłem biec. Niby dostałem napój izotoniczny i folię termiczną, ale po ponad godzinnym biegu przy temperaturze +/- 10 °C i taplaniu się w błocie, z chęcią napiłbym się gorącej herbaty. Z darmowego piwa też nie skorzystałem, bo przede mną było 300 km drogi powrotnej.


W tym miejscu chciałbym pogratulować Justynie za zajęcie 8 miejsca w ogólnej klasyfikacji kobiet, a w swojej grupie pierwszego z czasem poniżej 1 h 8 minut.
Podsumowując, nie było mądrym posunięciem marketingowym organizowanie konkurencyjnego wydarzenia w dniu Orlen Maratonu, ponieważ impreza zginęła medialnie. Czy zobaczymy się na następnym biegu Runmageddon Rekrut organizowanym w lipcu, zależy od proponowanej ceny za start. Za plus uważam wybór miejsca, czyli tor wyścigów konnych na Służewcu, ponieważ jest tam obszerny parking i dużą przestrzeń, która jest w stanie pomieścić uczestników imprezy tych rozmiarów.



1 komentarz:

  1. Herbatka w piekle? ;-) no proszę Cię !
    Impreza fajna, kibicowałam Justynie- świetnie się spisała!

    OdpowiedzUsuń